Przybywam z pierwszym rozdziałem! Trochę mnie zawiedliście tym brakiem komentarzy, ale okej, jestem miłosierna, bo ludzie na wattpadzie docenili moje wypociny. Zresztą dziko by było publikować to tylko tam.
Wiosna
tysiąc dziewięćset czterdziestego roku była wyjątkowo czarująca. Wypełniały ją
miliony podmuchów wiatru podsycających odruch zgarniania włosów z twarzy
drugiej połówce, potęgując liczbę pocałunków, którymi obdarzali się zakochani w
Nowym Jorku. Ciche westchnienia, smak mrożonych soków i skóra muskana
przyjemnymi promieniami wczesnoletniego słońca.
Prezentujący się obraz zasługiwał na miano
sielankowego, co mogłoby uczynić tę wiosnę jedną z najlepszych, które pamiętał
Steven Rogers. Ale niestety tak się nie działo.
W Stevenie drzemał duch walki, który przerastał jego
dwudziestoletnie, mierzące niespełna sto siedemdziesiąt centymetrów ciało. Owy
duch przebijał się przez jego czekoladowe oczy, które często przysłonięte były
jasną grzywką, jednak nikt go nie dostrzegał.
Wszyscy widzieli
w nim osobę, która w przeciwieństwie do wszystkich osób w swoim wieku nie myśli
o romantycznych błahostkach, a o wojnie toczącej się w Europie dlatego, że
Steve nigdy nie został obdarowany atencją przez żadną przedstawicielkę płci
przeciwnej. Ale tak nie było. Rogers nie potrzebował kobiet, nie teraz. Może
wcześniej marzył o dziewczynie, randkach i pocałunkach, ale z biegiem czasu to
marzenie zniknęło i właśnie teraz, wiosną tysiąc dziewięćset czterdziestego
roku, zostało zastąpione nowym – niesieniem pomocy i walką o wolność. Nie
rozumiał tego nikt oprócz Jamesa Barnesa.
James był
przy Stevenie od zawsze. To stało się rutyną – że Steven chciał żyć
samodzielnie i sobie radzić – marnie, ale jednak radzić – lecz Barnes mu nie
pozwalał. Zawsze wiedział, kiedy Steve wpadnie w kłopoty i pojawiał się w
najbardziej odpowiednim momencie, ratując go niczym książę wpędzoną w opresję
księżniczkę.
Książę w
roztrzepanych włosach, nigdy nie zatrzymujących się oczach i o uśmiechu, który
nie ewoluował i nie dojrzał od czasów, kiedy James skończył osiem lat. I pomimo
że musiał troszczyć się zarówno o siebie jak i o Stevena, wciąż gdzieś w głębi
duszy był nieodpowiedzialnym chłopcem z poobdzieranymi kolanami, który straszył
dziewczynki chrabąszczami i konikami polnymi.
-
Uśmiechnij się – mruknął, idąc obok naburmuszonego Stevena. Byli na kolejnej
rekrutacji. A raczej Steve był. Jamesa nie ciągnęło na wojnę. Oczywiście
wiedział, że służba w wojsku w tym okresie byłabym czymś bardzo ważnym i dość
szlachetnym, ale on doskonale zdawał sobie sprawę, że mógłby już nigdy nie
wrócić do domu. Rogers też mógłby już nigdy nie wrócić i to go nieco
przerażało. Jednak mimo wizyty na milionie poborów do wojska, żaden oddział go
nie przyjął i to gdzieś w głębi cieszyło Bucky’ego.
Steven był
zbyt delikatny i kruchy, żeby wystawić się śmiercionośnym pociskom na froncie
jak na tacy. Był zbyt ważny, aby
James mu na to pozwolił.
- Nie będę
się uśmiechał – usłyszał niemrawą odpowiedź. Szturchnął ramieniem tego małego
człowieka i westchnął cicho, rozglądając się dookoła. – Kilka kilometrów dalej
za półtorej godziny zaczyna się jeszcze jeden pobór. Powinniśmy zdążyć.
- Nie
lepiej po prostu odpuścić?
- Nie.
Uparty osioł, pomyślał, marszcząc brwi.
To było
dość w stylu Stevena Rogersa – nie poddawać się za wszelką cenę, nawet jeśli
cały świat jest przeciwko tobie. Choć powszechnie ta cecha była uznawana za
pozytywną - i oczywiście w większości u
Steve’a to również była zaleta – w sprawie wojska powinien już dawno odpuścić.
Powinien pomyśleć, że nie zostaje odrzucany bez powodu. Nie mógł tam iść. Nie
poradzi sobie.
Wyszli z
placu budynku, w którym odbywała się rekrutacja i znaleźli się na jednej z
bardziej ruchliwych ulic Nowego Jorku. Dzielnica była mała, ale stanowiła dość
duży ośrodek przemysłowy tej części miasta. Kilka metrów w prawo znajdował się
wielki targ. James uśmiechnął się na wspomnienie wielkich wypraw tam, kiedy
mieli jedenaście lat i uzbierali pieniądze ze sprzedaży butelek i innych łatwo
dostępnych dla dzieci form zarobku. Z kieszeniami pełnymi drobnych pieniędzy
oraz kilkoma banknotami kręcili się między stoiskami ze słodyczami, w każdym
kupując najróżniejsze łakocie.
Spojrzał na
Stevena, który w przeciwieństwie do niego kompletnie nie zdawał sobie sprawy,
że znajdują się niedaleko miejsca, w którym często razem bywali.
- Pan
Rogers? – usłyszeli zanim James zdążył zaproponować, aby skorzystali z okazji i
wybrali się na targ. Obejrzał się przez ramię i zobaczył zmierzającego w ich
stronę mężczyznę koło pięćdziesiątki. Niski typ w okrągłych małych okularach,
krótkiej jasnej brodzie i siwiejących włosach rzadko porastających jego okrągłą
głowę. Tylko niech nie pyta o… - Czy
to pan był na rekrutacji? - …rekrutację.
James
zacisnął usta w wąską linię i obdarzył twarz Stevena uważnym spojrzeniem. Z
jego oczu biła ciekawość, a wzrok Bucky’ego za to mógłby za to zabijać. W
dziwny sposób nie podobał mu się fakt, że ktoś zaczepił Stevena w sprawie wojska,
ponieważ miał nadzieję, że uda mu się odciągnąć go wreszcie od tego niedorzecznego
pomysłu.
- Odrzucono
mnie – Steve wytknął to temu nic nie winnemu mężczyźnie z nutą złości w głosie.
Podobnie jak James lustrował mężczyznę badawczym spojrzeniem, choć jego wzrok
był nieco bardziej przyjazny.
- Tak, wiem
– powiedział mężczyzna. Ta odpowiedź wyraźnie nie spodobała się blondynowi,
ponieważ jego jasne brwi ściągnęły się ku sobie w akcie niezadowolenia. – Ale to
nic, panie Rogers. Nazywam się Aaron Clark* i chciałbym z panem porozmawiać.
Twarz
Stevena przybrała zupełnie nowy wyraz. Rozświetlił ją promyczek nadziei, który
najwyraźniej zatlił się w jego sercu. Jego wzrok zdecydowanie się ożywił, a
James westchnął ciężko, kiedy Steve na niego spojrzał.
- W
porządku, porozmawiaj z tym człowiekiem – powiedział, nie mogąc znieść tego
szczenięcego spojrzenia. Powinien być zdecydowanie bardziej asertywny.
- Ach,
panie… Barnes, jak mniemam, tak? – odezwał się mężczyzna, zanim Steve zdążył
odpowiedzieć. – Z panem również chciałbym zamienić kilka zdań.
- Nie wybieram się do wojska.
- Właśnie o to chodzi.
- Huh?
- Pan Rogers chce wstąpić do armii, ale nie może. Za
to pan, panie Barnes, mógłby wstąpić do wojska od razu, ale nie ma pan chęci.
Właśnie dlatego potrzebuję was obu.
*
postać wymyślona przeze mnie