cr: hak-kun |
Pairing: stucky [Steve x Bucky, Kapitan Ameryka]
Rating: G
Gatunek: fluff (miał być fluff??)
Ostrzeżenia: brak
Od autora: Tknięta falą rozpaczy z powodu stucky postanowiłam umilić sobie życie i napisać wreszcie coś, co nie będzie emo do potęgi, więc stąd ta mini miniaturka napisana w kilka godzin. I chyba spodobała mi się wizja napisania takiej serii króciutkich lekkich ficzków, więc trzymajcie za mnie kciuki, może wreszcie nie będę wstawiać czegoś raz na pół roku.
They killed
the boy in 1945
James Buchanan
Barnes miał misję, którą musiał wykonać. Misję, która nie pozwalała mu umrzeć,
ponieważ niektórzy ludzie tak po prostu nie giną – nie zostawiają nieskończonych
spraw, nie opuszczają ludzi, których kochają.
Misją
Jamesa Buchanana Barnesa był Steven Rogers. Misją, którą musiał dokończyć.
Człowiekiem, którego musiał bronić.
**
Bucky nie
sypiał najlepiej. I to nawet nie ostatnio, tylko odkąd pamiętał, a tak naprawdę
nie pamiętał wiele. Ale nieprzespane noce były jego codzienną rutyną od
lat, zarówno przed jak i po powrocie na Brooklyn.
Z
początku Steve myślał, że to kwestia nowego miejsca, z którym może ciężko było
się Jamesowi oswoić, ale mijały tygodnie, a on wciąż nie spał.
Czasem
budził się w środku nocy; zlany potem, z szalejącym w piersi sercem i drżącą
lodowatą dłonią. Czasem nie otwierał oczu przez miliony sekund, czasem robił to
od razu. Czasem patrzył na śpiącego Steve’a, aby uspokoić się tym dziwnie
kojącym widokiem, ale niekiedy nie zwracał oczu w jego kierunku nawet na
chwilę, zbyt przerażony tym, że on naprawdę tam jest; zakopany w zmiętej
pościeli, która pachniała czekoladą z orzechami i słodkim płynem do
płukania, którego Rogers używał. Wtedy czuł jedynie jego ciepło, które
sprawiało, że miał gęsią skórkę oraz jego cichy oddech przebijający się do uszu
Bucky’ego przez hałas jego łomoczącego serca.
Czasem po
prostu przysuwał się bliżej, owijał ramiona wokół tego niesamowicie stabilnego
ciała i zasypiał z powrotem z myślą, że wszystko jest w porządku, ale w
niektórych momentach kompletnie nic nie było dobrze – Bucky to wiedział, czuł
to całym sobą i wtedy wychodził po cichu z łóżka.
Chłód paneli
uderzał drastycznie w jego ciało, wysyłając dreszcze, które biegły wzdłuż jego
kręgosłupa. Stał chwilę w padającym przez odsłonięte rolety złotym świetle
latarni, która jak na złość stała tuż obok okna i przysłuchiwał się cichnącemu
biciu swojego serca. Później wychodził, a Steve nigdy nie wiedział, gdzie
powinien go szukać.
Czasem
otwierał okno i wychodził na dach, marznąc na zimnej posadzce, otulony rześkim
nocnym powietrzem. Czasem nawet szedł na spacer i wracał nad ranem, z
plastikowym opakowaniem jagód, aby zrobić Stevenowi naleśniki. Czasem zamykał
się w łazience, żeby zwyczajnie posiedzieć w ciszy.
A czasem po
prostu nie miał ochoty nigdzie uciekać i szedł do kuchni. Tak jak tym razem,
kiedy jego dłoń była już stabilna, a serce biło leniwie - tak, że chwilami
nawet go nie czuł. Steve zazwyczaj wtedy się budził. Bucky doskonale o tym
wiedział i chyba zrobił to podświadomie. Nie miał odwagi ani ochoty go budzić.
Steven powinien się wysypiać.
Usiadł na
nadgryzionym zębem czasu drewnianym krześle przy oknie i oparł łokieć o parapet
z cichym łoskotem. Nie myślał, nie miał o czym. Wbijał po prostu pusty wzrok w
migoczące w oddali światła lamp i pięć minut później ciszę przecięły głosy stóp
uderzających o podłogę. Steve stanął w drzwiach kuchni, zaspany i tak
uroczo niewinny, ze zmierzwionymi włosami, które odstawały na wszystkie strony
i pogniecionej pożółkłej koszulce – nieco za krótkiej, wyjętej pewnego razu z
rzeczy Jamesa.
Wymienili się
uśmiechami, a oczy Steve’a złagodniały jeszcze bardziej. Bucky nie uśmiechał
się często, a jeszcze mniej się odzywał, choć słowa w ich sytuacji niekiedy
naprawdę były niepotrzebne, ponieważ cokolwiek James robił, każdy jego gest był
jasny i przejrzysty.
Nocami, kiedy
Rogers zastawał go w kuchni, uśmiechał się nieśmiało, jakby chciał przeprosić,
że go obudził, ale między tymi niemymi przeprosinami zawsze czaiła się nuta
ulgi, którą Steve zręcznie wyczuwał.
- Nie
śpisz – zauważył błyskotliwie. W odpowiedzi otrzymał rozbawiony wzrok i
kiwnięcie głową. James przez chwilę nerwowo stukał palcami w parapet. Steve
kochał ten dźwięk całym sercem.
- Przynajmniej
nie musisz mnie nigdzie szukać – powiedział po chwili zachrypniętym głosem. –
Ani nie wspinać się na dach. I nie przeziębisz się. – To było najważniejsze.
Steve powinien zawsze być zdrowy i uśmiechnięty. Tylko wtedy Bucky czuł się
bezpiecznie.
Steven
przysunął krzesło i usiadł obok niego. Ciepło pościeli wciąż trzymało się na
jego skórze, James doskonale to czuł i westchnął jedynie.
- Zły sen? –
spytał. James pokręcił głową.
-
Koszmar.
Steve był
trochę zdziwiony. Patrzył na niego w milczeniu przez dłuższą chwilę, szukając
jakiegoś sensownego wytłumaczenia tej odpowiedzi.
-
To nie jest to samo?
-
Nie, Steve.
-
Dlaczego?
No właśnie. Dlaczego?
Bucky nie wiedział,
od kiedy tak naprawdę widział między tymi dwoma terminami tak wielką różnicę.
Może od momentu, w którym zamieszkał ze Stevenem, a może kiedy zobaczył go
znowu – po tym, jak spadł, jak go odnaleźli, jak kazali mu walczyć z
człowiekiem, którego kochał.
- To nie tak,
że każdy powinien widzieć tę różnicę – powiedział, zerkając na niego.
Wzrok Bucky’ego był rozbiegany, błyszczący, zagubiony. – Ja ją po
prostu widzę i jest dla mnie ważna – wyjaśnił.
Steve
milczał długo. Zbyt długo, aby James czuł się w porządku. Mieszkali razem od
miesięcy, ale on wciąż był w tym wszystkim zagubiony – nie do końca wiedział,
kim jest on sam, a fakt, kim jest dla Stevena był jeszcze bardziej niejasny.
-
Koszmar zaczyna się na jawie, Stevie – ciągnął więc. Czekoladowa grzywka
przysłoniła jego twarz, kiedy pochylił głowę w dół, wpatrując się w swoją
metalową dłoń. Zgiął delikatnie palce, jakby oceniając, czy naprawdę ma nad nią
kontrolę. – Śnimy czasem o jakiś złych rzeczach, ale to nie są koszmary.
-
Więc czym są koszmary?
- Dla mnie?
- Tak, dla
ciebie.
- Koszmar zaczyna się, kiedy dzieje się
coś, na co nie masz wpływu. Kiedy przeżywasz coś, a później to wraca, jak tylko
zamykasz oczy.
Tym razem znów odpowiedziała mu cisza,
jednak zanim zdążył się podnieść, aby uciec przed tym ciążącym uczuciem, że nie
powinno go tutaj być, Steve przesunął opuszkami palców wzdłuż wewnętrznej
strony ręki Bucky’ego aż do dłoni. Splótł ze sobą ich palce, ściskając jego
rękę w opiekuńczym geście.
- Więc co ci się śniło?
- To, co zawsze – powiedział cicho. Wbijał
błyszczący wzrok w kciuk Stevena głaszczący wierzch jego dłoni. – Że musiałem z
tobą walczyć – dodał cicho, trochę bezbarwnie.
- Już nigdy na to nie pozwolę – obiecał. –
Nikomu cię nie oddam.
Jego głos brzmiał przekonująco – na tyle,
że James znowu się uśmiechnął, patrząc usilnie w ich dłonie, dopóki wolna ręka
Steve’a nie dotknęła jego policzka, zmuszając go, by podniósł wzrok.
Poczuł jego usta na swoich, poczuł jego
zapach, jego bliskość, jego obecność i koszmary zniknęły, a wszystko znowu było
w porządku, ponieważ James Buchanan Barnes miał po co wracać w nocy z dachu, z
kuchni do łóżka, ze spaceru do domu – do swojej misji, do człowieka, którego
kochał i który musiał być bezpieczny.
Yume, ja już zapomniałam jak Ty pięknie i emocjonalnie piszesz ;;;;. Umarłam w środeczku przez tego szocika. Niby fluff ale boli w środeczku. Jest przecudowny, moje biedne serce, sjfbasjkfns.
OdpowiedzUsuńDużo miłości wysyłam.
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
OdpowiedzUsuńczy dobrym pomysłem było wstrzyknięcie sobie tego przed jutrzejszym cw
(tak)
STEVE JEST OSTOJĄ BUCKY'EGO I BUCKY ZASŁUGUJE NA ŚWIAT I mIŁOŚĆ I WSZYSTKO CO NAJLEPSZE my smol child
serduszko boli
Przeczytałam mimo braku chęci na cokolwiek i muszę wyznać, że gdzieś tak w połowie pojawił się szczery uśmiech na mojej twarzy. Bardzo lekkie i puchate, pomimo tego że wybrałaś sobie dość trudny wątek bycia prześladowanym przez przeszłość podczas snu. Napisanie o tym jakim pięknym słownictwem operujesz w swoich pracach jest tak banalne i oczywiste, że wspomnę o tym tylko i wyłącznie dla przypomnienia.
OdpowiedzUsuńCzekam na więcej. Może jakieś reituki kiedyś? :3
OMG!!!!
OdpowiedzUsuńMimo iż nie jestem aż taką fanka Marvela, aczkolwiek bardzo lubię Kapitana Amerykę to musze ci przyznać, że raaaany, ale się wyrobiłaś z pisaniem ;;
Masz taki zajebisty styl i serio zazdro, a co do opowiadania to naprawdę świetne, bo ja bym w życiu tak nie napisała :"(
Pozdrawiam cieplutko!
No paczcie, nigdy się nie chwaliłaś.
OdpowiedzUsuń